Przyjechała Nekkoru i zrobiła nam podstępnie danie wegetariańskie. Chyba dosypała jakiegoś harcerza, bo nerdy po spożyciu zasnęły snem kamiennym. Niech opowie, jak to zrobiła:
Otóż, dzieciaczku, pieczeń – a zarazem miliard innych potraw na tej samej bazie – robi się tak:
Kupujesz sobie soczewicy (na naszą jedenastkę kupiłam kilogram i starczyło, nie?), cebulę (kupiłam dwie czerwone niewielkie i starczyło, nie?), do tego ładujesz jakieś śmieszne, nie wiem, orzechy, dynię, słonecznik, takie tam. Do tego jajka, na naszą masę poszły cztery.
Gotujesz soczewicę. Zasada jest taka: na szklankę soczewicy dajesz 1,5 szklanki wody; soczewicę mieszasz od czasu do czasu, lekko solisz, dopóki nie wchłonie całej wody, nie jest gotowa. Ma napęcznieć i musisz widzieć, że schodzi z niej skóra.
Teraz bieresz małą patelnię, gogle, i śmigasz; kroisz cebulkę na malutkie kawałeczki, bieresz patelnię, lejesz na nią oliwy, smażysz; delikatnie, nie chcesz tego spalić (a to jest łatwe); potem wrzucasz soczewicę do blendera razem z cebulą i mielisz, aż uzyskasz jednolitą pastę.
Teraz masz wybór – albo robisz kotlety, albo taką zajebistą pieczeń. Jeśli chcesz kotlety, to spoko; robisz tak: bieresz w łapę kawał pasty, gnieciesz na kotleta, obtaczasz w rozbełtanym jajku (jajko siup do michy i widelcem mieszasz, aż się żółtko z białkiem, ale to pewnie wiesz), obtaczasz w bułce tartej, rzucasz na patelnię i smażysz. I gotowe. Z jednej szklanki soczewicy wychodzą cztery kotlety i jeden mniejszy.
Jak robisz pieczeń, to musisz rozbełtać w ten sposób cztery jajka, rękoma wymieszujesz to wszystko, dodajesz orzechy, dynię, marchew, patisona, cokolwiek; a potem bierzesz blachę do pieczenia, wykładasz papierem, równomiernie układasz, siup do rozgrzanego piekarnika – kurewsko mocno – na jakieś trzydzieści, czterdzieści minut.
Pytałaś jeszcze o sosa, sosa robisz tak: do małego garnka lejesz ciut-ciut oliwy, wyciskasz na to czosnek, podpalasz pod spodem, czekasz odrobinę aż czosnek się podsmaży (jak zacznie mocno pachnieć, to jest gotowy) – i w tym momencie wylewasz na chuja pomidoresy z kartona, mieszasz to, doprawiasz pieprzem. I tyle.
I smacznego.
Harcerz był, ale wybranie dobrego, złapanie, oprawienie i wmieszanie go w przepis to temat na zupełnie inną notkę; Jak już w każdym uzyskasz jakąś dobrą szyneczkę albo boczek, to mielisz, mocno, długo, mielisz i dodajesz do pasty z soczewicy. Bon apetit.
Jak soczewica jest czerwona, to nawet blender niepotrzebny, bo się sama rozpada.