Przepis znalazłam na skrawku papieru wyrwanego z babskiej gazety (chyba Obcasów), z braku innego zajęcia wykonałam. Test na nerdach przebiegł pomyślnie, a miska została wylizana zdecydowanie zbyt szybko. Dużo roboty z tym nie ma, tylko smażenie w głębokim oleju w warunkach bojowych między jedną wódką a drugą jest trochę nieporęczne.
Potrzebne będzie:
- kilo młodych ziemniaków
- sól, pieprz, oregano, zioła prowansalskie, majeranek, chujumuju
- 2-3 łyżki oliwy z oliwek
- blacha do pieczenia
- pergamin do pieczenia
- piekarnik
- duży kalafior surowy
- patelnia albo duża, albo głęboka, albo będziemy jej używać na raty
- olej do smażenia
- dwa duże kubki (koło litra) jogurtu naturalnego
- spora micha
- ew. papierowe ręczniki
Rozgrzewamy piekarnik do 220 stopni, z termoobiegiem do 200 stopni.
Ziemniaczki obieramy lub szorujemy, kroimy w kostkę o boku ok. 2 cm. Blachę wykładamy pergaminem, wysypujemy na nią ziemniaki, posypujemy przyprawami, solą, pieprzem etc., polewamy oliwą. Wsadzamy do piekarnika na 20-30 minut — skórka ma być złotobrązowa.
Myjemy kalafiora, suszymy i dzielimy na mniej więcej trzycentymetrowe różyczki. Smażymy je w głębokim oleju, aż z białych zmienią się w złote. Odsączamy tłuszcz na papierowym ręczniku, w sitku czy jak tam umiemy — i nie podżeramy, bo taki kalafior jest obłędny i nic nie zostanie!
Wsypujemy upieczone ziemniaki i usmażonego kalafiora do dużej michy. Wypijamy dwa łyki jogurtu, a resztę dolewamy do warzywek. Mieszamy, czekamy chwilkę, żeby się przegryzło, szamiemy.
Faktycznie, wykonanie tego przepisu między jedną wódką a drugą, jest karkołomne. Można przegapić kilka kolejek. A to byłby skandal.