Trochę nie lubię ogłaszać swoich występów — nigdy nie wydają mi się wystarczająco dobre, a moja olśniewająca osobowość nie wymaga ciągłej uwagi publiczności, aby rozkwitać — ale postanowiłam notować, że były. Może za parę lat wspomnienie takich przygód sprawi mi to przyjemność, a nie skręt z obciachu. Jeśli będę je ignorować, to zapomnę, do czego ktoś mnie namówił, kiedy siedziałam bezpiecznie w domu i reperowałam prymus.
Bo się zapomina. Zadziwiające, jak znakomicie zapominam rzeczy, które zaczynały się od podjęcia decyzji w stresie i niepewności (a najczęściej od ataku agresywnej bezmyślności), potem wiązały się z wysiłkiem, w międzyczasie falowała świadomość, że perspektywa sukcesu wymaga pracy, czasu, szczęścia i zdolności, których z pewnością nie posiadam.
Na szczęście człowiek jest głupi, nie myśli perspektywicznie, daje się namówić, nudzi się i wydaje mu się, że ma za dużo czasu.
Powiem tyle. Jak się da sobie szansę, może nie zaraz na sukces, tylko na nowe doświadczenie lub dobrą zabawę — nigdy się nie żałuje. Nawet jak się konkursowo spierdoli. Można czasem trochę żałować, że się skończyło albo nie przyłożyło wystarczająco. Ale nie widzę powodu, żeby sobie dokładać w ten sposób.
Żałowanie, że się nie spróbowało, jest dużo bardziej szkodliwe w głowę, przynajmniej dla mnie. Nie pozwala spojrzeć na siebie krytycznie i semiobiektywnie w danej dziedzinie, tylko obraca myśli wokół tego, jak byłoby fajnie, a nie było, albo jak dałabym ciała. Przy takim myśleniu o sobie zwykle nie bierze się pod uwagę reszty doświadczenia — kogo by się przy okazji poznało, gdzie pojechało, czego zaskakującego dowiedziało o sobie. Wiecie, że umiem stepować? Też kiedyś nie wiedziałam.
Niedawno, oglądając piosenkę z “Anything Goes”, rozmarzyłam się, że o rany, ale fajnie byłoby choć raz w życiu wystąpić w musicalu. Pewnie trzeba by było się roztańczyć i rozśpiewać, dużo poćwiczyć, ale potem byłoby tak cudownie! Oklaski, poczucie zwycięstwa, kwiaty, sprawność fizyczna. I po chwili plasnęłam się w czoło, przecież już byłam w spektaklu, a nawet w musicalu, było śpiewane, tańczone, a nawet było rozdawanie gorącego pieczywa zebranej w plenerze publiczności.
Zapomniałam. Jak mogłam zapomnieć coś takiego?
A było to tak. Nieopierzoną młodzieżą będąc, odprowadziłam utalentowaną przyjaciółkę na casting do teatru muzycznego. Mnie też wzięli, bo mama umiała szyć kostiumy. Byłam chuda, niezgrabna, przetłuszczona na dziobie, koordynacja zero, głos jak pęknięta patelnia. Wystąpiłam raz w “Kopciuchu” na ósmym planie, raz gurglałam w drewnianej masce z ekipą “Bread & Puppet Theatre”, raz drżącym głosem zaśpiewałam w trio z dwiema dziś wspaniałymi artystkami, a wtedy już piekielnie zdolnymi dziewczynami, utwór “Sama wciąż” z “Les Miserables”. Ćwiczyłam też “Aldonzę” z “Człowieka z La Manchy”, utwór trudny wokalnie, ale jeśli ktoś się zastanawia, dlaczego teatr podjął decyzję, żeby czternastolatka jednak nie wyszła z tym na scenę, to tutaj jest tekst po angielsku. Zaręczam, że tłumaczenie polskie oddaje sprawiedliwość.
Było cudownie. Jeśli dobrze pamiętam, robiłam manicure i dawałam przytulić swojego misia licznym utalentowanym bestiom oraz obecnym gwiazdom musicali.
Inny przykład. Także w podstawówce, nudząc się jak stado mopsów, wzięłam książkę do nauki nut, taką ruską gitarę składaną, co się w niej regulowało kluczem rowerowym gryf, i dwa lata później nagle byłam w szkole muzycznej. Mój pierwszy poważny chłopak w pierwszej klasie liceum podstępem namówił, grał na skrzypcach, świetny facet, do tego fantastycznie zdolny. Fachową gitarę na egzamin pożyczył inny kumpel. Żeby było jasne, dostałam się nie ze względu na biegłość palcówek. Grałam z wdziękiem drewnianego klocka, ale byłam a) dziewczyną, b) leworęczna, c) sama się nauczyłam. To podobno rzadki zestaw. Szkoły nie skończyłam, niczego nie żałuję. Uczył mnie wspaniały nauczyciel, poznałam świat profesjonalnych muzyków klasycznych, niezwykły, wesoły i zupełnie z innej bajki. Grałam przynajmniej raz na każdym instrumencie orkiestry symfonicznej! Ależ niektóre są pojebane.
Potem były czasy wstydu i marnacji, gdyż wszystko było fajniejsze niż liceum — książki, teatr, gitara, wódka, Galaga, Protracker, DeluxePaint, seks, cbradio, lutownica, podróże po kraju. Tego tak nie róbcie, jeśli jeszcze nie zdaliście matury. Wystarczy minimum organizacji czasu, żeby robić rzeczy ciekawsze, a nie zaniedbywać obowiązków. Większość tego, co wtedy wyczyniałam, przydało się, matura w styczniu na dobre mi wyszła, a pójście do pracy zamiast od razu na studia okazało się dla mnie najlepszym w kosmosie pomysłem na życie. Uwielbiam pracować. Jestem tak świetna w pracy, jak beznadziejna byłam w szkole.
Odezwa do nieletnich czytelników. Nie używajcie mojego przykładu do usprawiedliwiania swojego niechcemisia. Nie mówcie, że słabo z matmy, bo jesteście chómanistami, ani że nie będziecie pisać, bo umysł ścisły. Weźcie korki. Wkuwajcie przed sprawdzianem, nawet żeby potem zapomnieć. Piszcie i czytajcie dobrze napisane książki, aż będzie mocna trójka z wypracowania (przełknijcie tę trójkę, jeśli nauczyciel polskiego zgorzkniale nienawidzi waszego stylu). Uczcie się uczyć tak, żeby zdać. Płaczcie nad notatkami, aż zrozumiecie. NIE MA LITOŚCI.
Nawet jeśli już jesteście w czymś pozaedukacyjnym świetni, to jeśli nie wyniesiecie ze szkoły podstawowych kluczy do historii, fizjologii, literatury, matematyki, pracy w grupie — będzie wam bardzo, bardzo trudno w życiu. Jeśli nie przebrniecie przez machinę edukacyjną, zesracie się w machinie biurokracji albo korporacji. Jeśli nie przeżyjecie starć z sekretariatem i/lub dziekanatem, zeżre was pierwszy lepszy głupi kierownik, kontrahent, a nawet banalny upiorny kołorker. Nie fundujcie sobie wyuczonej bezradności.
Ale do ad remu, bo te historie nie mają końca, a nie przyszłam się tu wymądrzać, tylko przechwalać.
Po moim występie w “Magazynie Świątecznym”, na początku marca, TVP Kultura zaprosiła mnie na debatę, której głównym gościem był Michał Boni, osoba urocza, pozbierana i niezwykle dobrze wychowana. Razem z Alkiem Tarkowskim (zawodowo socjologiem, prywatnie moim kolegą z liceum, naprawdę miłe spotkanie po latach) stanowiliśmy młodzieżowe ozdóbki w studiu, gdzie głównie wypowiadali się minister (z wykształcenia socjolog) i socjolog psycholog społeczny Janusz Czapiński. Ponieważ wideo zaginęło w czeluściach, z debaty zostały mi tylko komentarze na gieplusie i na fejsie.
Potem dostałam rubrykę techniczno-mechaniczną “Z obcego na nasze” w “Wysokich Obcasach Extra”. W związku z tym parę dni temu Ewa Podolska zaprosiła mnie do swojej audycji i przyjemnie gawędziłyśmy o gadżetach. Nagranie [mp3] wystawiło tok.fm.
Absolutnie nie namawiam do oglądania i słuchania, zróbcie sobie lepiej coś dobrego do jedzenia i szamajcie w miłym towarzystwie, czekając na kolejną notkę. Planuję, że będzie w niej bezpretensjonalna druga paczka ruskich demotów.
https://dl.dropbox.com/u/27043/StudioKultura.mp4 to jest ten zaginiony plik?
o! dziękuję (: jak długo nie zniknie?
zniknie jak dropbox zbankrutuje albo jak zdecyduję się skasować, więc nie wiadomo, nie wiem nic o żadnych planach znikania, ale gwarancji udzielić żadnej nie mogę…
w zalinkowanej dyskusji na G+ masz jeszcze również działający link http://galatea.berdyczow.org/misc/StudioKultura.mov do pliku, z którego wygenerowałem swoją wersję, ale to nie u mnie, więc jeszcze mniej mogę powiedzieć o trwałości zasobu…
Ja mam tez nagranie jakby co :)
okay, dogadam się z właścicielem, jeśli będzie trzeba. <:
jesteś straszny.
Wery najs dyskusja, rzeczywiście byliście ozdobnikami, ale za to jakimi!
Jak tak dalej pójdzie, to wyjdzie na to, że czytam bloga celebrytki.
Hej, ale prof. Czapiński to psycholog społeczny i to bardzo znany, a nie socjolog ;)
racja. zmylił mnie tym raportem.