Blog to nie dla mnie. Stanowczo za dużo dzieje się w mojej głowie, żeby pisać tak o, o wszystkim. Paluszki nie nadążą. Nie chodzi o to, że nie dam rady tego ogarnąć i uporządkować. Ja nie chcę, lubię ten nieustający przelot. Jak szybowanie nad oceanem, tylko że przestrzeń, wiatr i woda są w środku, a nie na zewnątrz.
Ale ja nie o tym. Tylko że już nie pamiętam, o czym.
S. martwi się, że ząb jej się popsuł 12 dni przed Ważnym Wyjazdem i że to okropna złośliwość losu, bo człowiek tak czeka i czeka, a tu takie świństwo. Mam nadzieję graniczącą z pewnością, że w 12 dni naprawi tego zęba i jeszcze następnego zdąży (odpukać). Żeby tak każdy ząb odzywał się z kulturalnym wyprzedzeniem! Mógł przecież eksplodować podczas podróży. I potem byłby film “Zęby w samolocie” z łysym Murzynem w roli S.
Tymczasem u mnie też do dupy w czasie — tydzień przed sesją zapalenie gardła. I siedzę sobie półprzytomnie, próbuję wyzdrowieć (scena z filmu: pan dostał w bańkę i usiłuje szybko oprzytomnieć. To coś takiego, tylko rozciągnięte na parę dni. Shoot me already.) i chociaż ściągi porobić, bo z uczenia się wychodzi mi tylko bezmyślne kapanie śliną na wydruki.
Szkoda, bo tematy konkretne i fajne, np. metody numeryczne (trzeba było rozwalać zadania na zajęciach, a nie odkładać na ostatnią chwilę!!! teraz nie umiem aproksymacji i jest Za Późno!) i podszewki protokołów (będzie można szpanować na imprezach, o bejbe, psa nazwiemy Bubba albo Skeeter). Niestety, rzeczy konkretne na widok istoty chorej otrzepują z oburzeniem swoje neseserki i spierdalają. A człowiek otumaniony i zawinięty w koc chwytliwość ma słabą.
Adremy też mi zwiewają.
Czas, czas. Czas robi sobie ze mnie jaja. Zazwyczaj kładę się spać koło 4 i wstaję w południe. Teraz, po dwóch tygodniach urlopu i trzech tabletkach antybiotyku, nie chce mi się spać przed południem. Zasypiam koło 13, jak się zmuszę (i nagle wysypiam się w ~5 godzin). Jest dziwnie. Przecież nie ma takiej godziny, siódma, dziewiąta rano. Nie ma. Oddajcie mi moją dobę!