Któregoś smętnego jesiennego wieczoru w pracy szefowa podyktowała mi ten przepis z pamięci. Zakalec gwarantowany, jeszcze ani razu nie udało mi się go spieprzyć.
Potrzebne będzie:
- 2 jaja
- 1 i 1/4 szklanki cukru
- 10 dag masła (takie pół kostki)
- 2 szczypty sody oczyszczonej
- 2,5 szklanki mąki
- pół szklanki mleka
- 3 łyżki jogurtu
- mikser (najlepiej taki, co sam się kręci bez trzymania)
- blacha raczej spora, najlepiej okrągła, moja ma fi 28 cm
- kawałek pergaminu może się nadać
- piekarnik, najlepiej taki z nawiewem/termoobiegiem
- jakieś owocki, proponuję śliweczki węgierki, dwie garście
Włączyć piekarnik na nawiew na 180 stopni, niech się rozgrzewa.
Pokroić sobie masło na drobne kawałki i miksować z cukrem. Dodać jajka, miksować. Jak będzie takie w miarę jednolite, dodać mąkę, miksować, dodać mleko, sodę, jogurt, miksować. Będzie gęste.
Śliweczki można rozpestkować wcześniej, a można teraz.
Blachę wyłożyć pergaminem albo wysmarować resztką masła, albo na przykład ja robię tak, że se wycinam kółko z pergaminu i kładę na dnie blachy, a boki smaruję masłem.
Wylać ciasto na blachę, niech się rozleje w miarę równomiernie. Na to położyć dość gęsto połówki śliweczek bez pestek. Pestki wyrzucamy.
Wstawić do piekarnika, mniej więcej pośrodku, na 30-40 minut (dwa odcinki “Big Bang Theory” bez czytania komentarzy Chucka Lorre i przewijając czołówki). Jak się tak troszkę zbrązowi po wierzchu, to zasadniczo jest gotowe, co można sprawdzić za pomocą wykałaczki wetkniętej ostrożnie, żeby się nie poparzyć, w ciasto. Jak wykałaczka wyszła sucha, to ciasto jest upieczone. Jak nie, to jeszcze trochę. Zakalec, jak już mówiłam, i tak będzie.
Nom nom nomz.