pixel heaven 2015

Pixel Heaven to był długi dzień.

Najpierw był piątek, o którym za chwilę i pokrótce. Piątki to wynalazek szatana. Po drugie, w sobotę stawiłam się na miejscu niemal w samo południe, torba ze sprzętem waży kika kilogramów tylko na początku dnia, potem niestety zbliża się bardziej do wagi i niesforności młodego warchlaka. Za rok biorę kółkowózek albo taką walizkę, która podąża za właścicielem samoczynnie.

Relacja jest długa i często operuje zoomem, więc oto spis treści:

Formalności

25-27 września. Pixel Heaven miał miejsce w Warszawskiej Szkole Filmowej, obok stacja metra, tramwaje i autobusy, więc dojazd był przewygodny. Komputery stały już przy wejściu. Recepcja w podobnym składzie co w zeszłym roku, sprawna i przyjazna (niezwykle przyjemnie jest być pamiętanym!), obok szatnia i mały barek z pijalną kawą. Zgarnęłam opaskę, literaturę, smycz i tiszert (dzięki Dawid).

Dalej lazło się do sali kina Elektronik (w którym jest naprawdę ciemno, kiedy leci film; mam nadzieję, że nikogo nie nadepnęłam), z niej na patio za kinem (można też było obejść kino na zewnątrz) i stamtąd do hali głównej. W piątek błądziłam, w sobotę biegałam jak kot z pęcherzem po terenie, a w niedzielę dowiedziałam się, że były tam jeszcze pomieszczenia, których nie znalazłam w ogóle. Dla niepoznaki sale “kinowe” były dwie, a program miewał obsuwy, co prowadziło do zabawnych nieporozumień. Ale tak naprawdę, to nigdzie nie było daleko.

Patio łączyło kino z halą, parkowali na nim organizatorzy, fudtraki, ciężarówka z VR itp. Było zdecydowanie za mało miejsc do siedzenia, żeby spędzić tam cały weekend, co ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne. Z jednej strony dzięki temu ludność krążyła i była bardziej towarzyska, z drugiej — tak, jak bolały mnie stopy po sobocie, to ludzkie pojęcie przechodzi. Niby można było na chwilę odsapnąć w kinie, ale tam odbywały się główne punkty imprezy, więc ani pogadać, ani się zdrzemnąć, ani wygodnie ochlapać się sosem z burgera.

Panie z fudtraku burgerowego są absolutnie moimi idolkami, zasuwały sprawnie i są życzliwe dla dzikiego stada głodnych ludzi. Burgery smaczne, frytki rewelacyjne. 

(c) kya
(c) kya

Drugi fudtrak miał egzotyczne zupki, którymi można syto nakarmić jednostkę marines, ludzie chwalili.

Damska toaleta w dużej hali szkoły filmowej jest czysta, dobrze wyposażona i jej jedyną wadą jest bycie na piętrze zamiast na parterze. Ponoć były też inne kible, ale nie znalazłam.

W hali głównej było targowo-wystawowo. Niektórzy na to narzekali, ale przypominam, że to pierwszy raz, kiedy w sali z komputerami, automatami, indykami, karciankami i dużym natężeniem ruchu było POWIETRZE. Może i gorąco (zero zdziwień, policzcie woltaż i wataż), ale przynajmniej było jasno oraz czym oddychać. Pod ścianami automaty do grania i biedaszyby z kawą, po lewej rządek indyków, pośrodku wystawcy, po prawej rządek bardziej gadżeciarski oraz główny zakątek retrokomputerów.

Z boku hali głównej znalazłam salkę Secret Level, w której były mniejsze spotkania i panele. O, tam dopiero było duszno, ciemno i gorąco. Ale za to ciekawie. Tamże w sobotę o 14:30 byłam jednym z gości Dawida na panelu o podkastingu, przesympatycznie. Nagranie ze spotkania niedługo będzie na Dekompresorze, jeśli audio się nada.

No, to tyle części oficjalnej. Teraz, droga wyczeszko, przekraczamy granice poznania.

W piątek

Zajrzałam, choć powinnam była się odziębiać pod kocem, ale chciałam obadać teren i przetestować mikrofony wbudowane w mój nowy rekorder. Nagrywałam relację z pieszej wędrówki, technicznie to się nie nadaje do oficjalnej publikacji, ale może wystawię jakoś na lewo. Przywitałam się z przemiłym Wojciechem Pijanowskim, z którym rozmawiałam w zeszłym roku, obiecał, że jego panel nie będzie żadną nudną prelekcją. Istotnie, było to znakomite spotkanie pełne anegdot, nagrałam jedną (patrz “wystawianie na lewo”). Zrobiliśmy z Benkiem po piwie w kinie.

Spotkałam prężną grupę braci demoscenowej i wbrew instynktom samozachowawczym piłam z nimi colę zero (ponieważ Fei nie może w cukier. For the record, ja nie mogę we whisky). Zaprzyjaźniłam się ze stoiskiem Acemana, który wystawiał poduszki, koszulki i kubeczki (dwa nabyłam), co uratowało mi życie po wielokroć — można było u niego klapnąć i odsapnąć, a nawet schować torbę na chwilę.

IMG_1275
(c) kya

Poznałam kilka przemiłych osób, których nie będę wymieniać z imienia, ponieważ kilka oznacza kilkanaście do kilkudziesięciu. Znalazłam wreszcie Tomka i Magdę, doczekaliśmy pokazu Kung Fury (czytał Tomasz Knapik). Zrobiliśmy po kolejnym piwie. Nagrywałam reakcje widowni, która klaskała, krzyczała i ogólnie szaleństwo. Nie sądzę, żeby ktokolwiek chciał tego słuchać, więc być może trochę potnę i wystawię na lewo.

Dobra, może umówmy się, że “WNL” oznacza “wystawię na lewo” i oszczędzę sobie klikania. 

Oto nagranie oficjalne audio:

_nn_016_1_580x300

Z kina wytoczyliśmy się radośnie i pijacko wprost na dwóch dorosłych panów o brytyjskim wyglądzie, co nasunęło mi na myśl, że być może to goście specjalni. Mój instynkt jest niezawodny, podobnie jak moja inteligencja, zatem już po kwadransie sympatycznej rozmowy udało mi się ustalić, że nagrywam Dino i Jeffa. Odsłuchałam pełny zapis i mogę tylko powiedzieć, że są to dwie najbardziej wyrozumiałe osoby, jakie tego dnia widziałam, ponieważ zachowywaliśmy się niezwykle męcząco, jak na grupę pijaków przystało. Ta rozmowa jest w nagraniu podanym powyżej.

Dzięki Złemu Majorowi Witkowi dotarłam do domu w całości i siadłam do montażu, ponieważ nigdy nie kładę się spać pijana. Na szczęście mam też inne żelazne zasady, w tym: “jak nagrywasz po pijaku i montujesz po pijaku, to wystawiaj do internetów na trzeźwo”. Ernest Hemingway byłby ze mnie dumny.

W sobotę

Alicja biegnie filmować sprzęty i gości (w ogóle okażmy jej wszyscy dużo szacunu, bo przyszła na imprezę mimo solidnego przeziębu), Wojtek i Paweł lecą z drugą kamerą, Witek jako jedyny jest przygotowany, bo ma plecak i dzięki temu może dźwigać zapasowe baterie. Ja sunę znaleźć kawę.

Nagrywamy wszystko, co może nadać się do relacji, oraz kilka wywiadów. Rozdajemy ulotki na PolCaster. Większość czasu spędzam na patio na rozmowach kuluarowych. Ściskam się z dawno lub nigdy niewidzianymi ziomami ze sceny, podkastów i zeszłych Pixeli. Po raz kolejny moja karteczka z interesującymi faktami i pytaniami do osób, które zapowiedziały się na imprezie, ani razu się nie przydała.

Zachowuję pełną trzeźwość, ponieważ jestem profesjonalna. Panel o podcastingu jest króciutki, ale za to widownia przesympatyczna, a goście-podkasterzy inteligentni i wygadani. Serdecznie przyjęli mnie w swoje stado, czym rozwiali moje obawy, co ja tam w zasadzie robię. Dawid sprawnie ogarnął rozmowę.

Troszkę mi się ten dzień zlewa w bezkształtną masę, ale na pewno przeprosiłam Dina i Jeffa za piątek (Dino w pierwszej chwili zrobił krok w tył na mój widok, w ogóle mu się nie dziwię). Na pewno nagrałam dłuższą dyskusję ze Scorpikiem o byciu rodziciem (jest w oficjalnym nagraniu). Na pewno podsłuchałam Jeffa i Mike’a, gdy rozmawiali o tym, że należy przynajmniej raz w tygodniu wychodzić do pubu i się socjalizować, Jeff przy okazji opowiedział o swoich owcach i osłach (to też jest). Oglądaliśmy zdjęcia jego zwierzątek i Jeff powiedział, że wrzuca na Periscope nagrania z tego, jak czochra swoje owce, a ludzie z biurowców oglądają to i dziękują, że mogą się odprężyć tym widokiem, nie opuszczając stanowiska pracy. Pokazał też gry Lllamasoftu za darmo w smartfonie. Na pewno złapałyśmy z Alicją połowę stoisk indyków (nagrania są na plejliście) i człowieka, który ogarniał salę z planszówkami/karciankami (do zmontowania, potem dodam). Na pewno nagrałam coś jeszcze. 

Zaszło słońce.

After party

Trochę nie chciałam iść na after party. Byłam ledwo żywa, bolały mnie stopy. Czas do domu, do dużego pokoju, i spaaać.

Ale nie, bo Jon Hare i Andrew Barnabas mają zagrać koncert, a to jest okazja z rodzaju once in a lifetime (zwłaszcza że w zeszłym roku nie dotrwałam do afterka i koncert musiałam oglądać na tubce). Zatem jedziemy zwartą grupą na Burakowską, znajdujemy stolik na ostatnim piętrze, stoję 45 minut w kolejce po jedno piwo z oscypkiem i czekam na koncert, a potem już na pewno zamawiam taksówkę i ściągam buty.

Ochroniarz jak zwykle w tym lokalu jest niesympatyczny. Za każdym razem, kiedy wychodzę na fajkę, Voyager albo Łapusz próbują mu wytłumaczyć, żeby się rozluźnił i nie groził gościom imprezy. Moja torba jest wiskana dwa razy, zaczynam podejrzewać, że pana bouncera ekscytuje dotykanie elektroniki.

Nie pamiętam kiedy udaje mi się uciec z Łapuszem w cichsze miejsce i nagrać tradycyjny wywiad o organizacji Pixel Heaven (jest w oficjalnym nagraniu). Pod koniec pada mi sprzęt, na szczęście stał z nami sympatyczny człowiek i nagrywał na ajfona, więc pobrałam od niego kopię awaryjną. Niestety, kopia też kończy się parę sekund po mojej awarii.

Zaglądam na set Acemana, bo lubię jego tłuste bity. Ludność reaguje ekstatycznie. Zaraz umrę, idę odsapnąć na trawniku.

Wreszcie koncert. Zajmujemy z Tomkiem i Magdą dobre miejsce pod sceną i zastanawiamy się, jak to teraz sensownie nagrać. Kamera nie ma statywu, tylko taki badylek-trzymadełko. Rekorder stawiamy po prostu na scenie w miejscu, gdzie nikt go nie stratuje, i mamy nadzieję, że dźwięk się do czegokolwiek nada. Tomek odstawia piwo na głośnik i chwyta zapomniany przez świat i ludzi statyw od mikrofonu. Wtykamy badylek w uchwyt i okazuje się, że pasuje. Z wtfa malującego się na naszych twarzach byłby mem pierwsza klasa. Wygraliśmy! Co chwila podchodzą ludzie i proszą o wystawienie nagrania. Zatem oto proszę bardzo:

(Pełna godzina, caluteńki koncert. Dosłownie na chwilę kamera się zamyśliła, kiedy osiągnęła maksymalną wielkość pliku, ale kaszlnęła i zrobiła drugi, a potem trzeci. Dźwięk na szczęście chodził przez cały czas. Aruan wysłał mi ujęcia ze swojej kamery po drugiej stronie sceny, dzięki czemu tu i ówdzie udało mi się zasymulować tzw. dynamiczny montaż. Wersje piosenek z lepszym dźwiękiem ze sceny leżą na plejliście).

Na koncercie na przemian krzyczę i chlipię. To naprawdę once in a lifetime experience. Ludność drze się, tańczy lub patrzy w niemym uwielbieniu. Nagle na scenę wychodzi Dino i nieśmiało napierdala z Jonem i Barnem, a brzmią, jak gdyby robili to od lat. Łapusz przysiada się do naszych miejsc stojących i, chwała bogini, dostarcza piwo. Po raz pierwszy od piątku widzę, że się odpręża. Przy Narcissusie obejmujemy się we czwórkę w wianuszek i dzielimy wzruszenie. Ogłaszam, że Robert jest prawdziwym dżentelmenem (ja nie jestem — chyba złapałam go za tyłek), co Tomek potwierdza z rozmarzonym uśmiechem.

Wyłazimy na scenę przy “War”, Barn próbuje nas nie zabić i broni kabli. Tłum szaleje. Jeszcze jeden kawałek, muzycy chcą zejść, ale żądamy bisu. Jon wolałby “Narcissusa”, ale my jesteśmy nagrzani i udaje nam się wymóc “War”. Tym razem żadnych problemów ze sprzętem, pełen szał.

Niekończące się oklaski, ale czas na występ Iana.

Próbuję znów przebić się po wąskich schodach na zewnątrz, gdyż tam jest powietrze. Dzierżę ostatnie piwo, które tym razem postawił mi Fei, powołując się na dawne czasy, których żadne z nas nie pamięta, ale stał na początku kolejki i z wdzięcznością korzystam z okazji. Wychodzę, znów wkurwia mnie ochroniarz, chcę zamówić taksówkę, ale po drodze mijam Dino, który przycupnął z piwem w kącie korytarza i łypie samotnie na tłum, który trochę ogłuchł. Korzystam z okazji, żeby po raz kolejny przeprosić go za piątek.

Udaje nam się wydobyć na powietrze i stanąć w miejscu, gdzie podchodzi do nas tylko jedna rozanielona osoba na minutę, żeby pogratulować koncertu i ucałować stopę Dino w podzięce za gry. W końcu staję tak, żeby zasłonić rozmówcę. Plotkujemy o gitarach, Dino zobaczył kiedyś taką jedną i się w niej zakochał. Zadzwonił do sklepu muzycznego i na szczęście sprzedawca go poznał po głosie.

Mrugam i nagle rozmawiamy o tym, jak to jest być Włochem z Wielkiej Brytanii mieszkającym w Holandii, gdzie chodzenie i gestykulowanie w czasie rozmowy jest dziwaczne. Dino chwali Polaków, że bez problemu podchodzą i mówią ci coś miłego o tym, co robisz (Holendrzy tak nie mają, więc zdaniem Dino jesteśmy bardziej podobni do Norwegów, którzy tak mają). Rozważamy teorię, czy ludzie nie robią się mniej sympatyczni z powodu dobrobytu, czy klimatu. Zwracam uwagę, że jesteśmy wśród nerdów, a to specyficzna grupa społeczna. Dino obiecuje wrócić za rok i się upewnić, ale widać, że dobrze się z nami czuje.

Musiałam mrugnąć, bo nagle rozmawiamy o tym, że kraj i naród mógłby spojrzeć na siebie jak na osobę, zadać sobie dwa ważne pytania i wyciągnąć wnioski. Pytania są trudne: 1. czym/jaki jestem jako kraj/naród, 2. czego w zasadzie chcę (od siebie, od otoczenia itd.). Ustalamy, że jednoosobowo czasem trudno podejść do siebie szczerze na ten temat, a co dopiero będąc “narodem”, który jest tak podzielony światopoglądowo. Dochodzimy do wniosku, że Polska nie powinna mieć kompleksów i ma je bez sensu.

Musiałam mrugnąć znów, bo rozmawiamy o tym, że jeden z ludzi, który robił Minecrafta, odciął się zupełnie od tego, bo przeraził go potwór, którego stworzył, objawiający się głównie w postaci zachowań ludzi na foraskach growych. Bełkoczemy o granicach odpowiedzialności, którą można wziąć za swoje dzieło. Kiwamy głowami w zadumie nad głębią naszych rozważań. Jesteśmy ewidentnie bardzo inteligentni i jeszcze jakiś drugi przymiotnik, którego zapomniałam, a chodzi w nim o to, że rozmyślamy często.

Idę siku, zostawiam gościa w objęciach fana, który wygląda na w miarę trzeźwego. Pod kiblem spotykam Voyagera, który uświadamia mnie, że Jon i Dino po raz pierwszy wystąpili razem, bo od wielu lat są skłóceni, nie wiadomo, o co poszło, ale zajebiście, że tak wyszło.

Odganiam człowieka, który głośno i entuzjastycznie opowiada Dino historię swojego życia. Gość przeuprzejmie dziękuje za ratunek, Brytole to są jednak zajebiście kulturalni ludzie.

Historia Dino i Jona

Pytam, co to w ogóle za afera między nim a Jonem, przecież grali na scenie jak stare ziomy, jakim cudem to było pierwszy raz w życiu? I o co w ogóle można po tylu latach trzymać urazę, jesteście dorośli ludzie do cholery. Nie znoszę dramy, proszę mi wytłumaczyć.

Dino mówi, że stworzył genre gier, tak? I Jon niedługo potem zrobił bardzo ważną grę w tym żanrze. Fani podzielili się — jedni kochali Kick Off i aktywnie srali na Sensible Soccer, drudzy odwrotnie. Tłukli się między sobą w prasie i gdzie się dało. Dino był przerażony, jak ludzie mogą kochać jedną grę i nienawidzić gry, której ta jest klonem (jego słowa). Nawiązujemy do wątków o stworzeniu potwora.

Gdyby sporów fanowskich było mało, Dino mówi, że któregoś dnia bierze jedną z branżowych gazet i czyta w niej list od siebie do redakcji (na temat tej alleged konkurencji między nim a Jonem). W którym wychodzi na kompletnego dupka. W którym podsyca konflikt między twórcami. Którego nie napisał. Pisze więc do redakcji na temat tego, co w takiej sytuacji robią prawnicy. (Nazwiska dziennikarza za to odpowiedzialnego nie zapamiętałam). Redakcja zamieszcza sprostowanie, ale konie już poszły po betonie. Na rozum wszystko jest niby jasne, ale przykrość pozostaje wielka — i jątrzy. Obserwowanie, jak na podstawie tego fejka burzą się fani i ekscytuje ówczesna prasa growa, nie poprawia sytuacji. Panowie trzymają się bardzo daleko od siebie przez najbliższe prawie ćwierć wieku.

Pytam, co się zatem wydarzyło, że jednak pogodzili się i zagrali. Dino mówi, że to nie tak prosto. Spotkali się tak, żeby w ogóle dało się porozmawiać, dopiero na próbie parę godzin temu. Ale żeby to było możliwe, miało miejsce coś jeszcze. Mianowicie Dino ma w pracy takiego bully, i tenże postanowił włożyć kij w mrowisko — zaprosił Jona do siedziby firmy. Prawdopodobnie po to, żeby na własne oczy zobaczyć tę dramę, bo spotkanie było towarzyskie, nie biznesowe. Dino idzie korytarzem i nagle widzi ostatnią osobę, którą ma ochotę w życiu spotkać, czyli Jona. (Możecie sobie tylko wyobrazić, jak go zmroziło, ponieważ nie umiem opisać jego gestykulacji). Połypali na siebie, chyba nawet uścisnęli dłonie, ale obaj uciekli.

Ale po tym nieprzyjemnym doświadczeniu Dino postanowił pomyśleć i doszedł do wniosku, że prawie 25 lat noszenia tego ciężaru na plecach czas się go pozbyć i jakoś to rozchodzić. Jon przecież nie miał z tym nic wspólnego. Ten konflikt jest bezsensowny. Ten potwór jest do niczego niepotrzebny, trzeba mu odebrać znaczenie i przestać się bać konfrontacji. Trzeba sobie zadać takie dwa ważne pytania… Jakie to one były…

(Wspomniany monster to oczywiście nie Jon, tylko ciężar).

Jon mówił parę dni po Pixelu (ale nie pamiętam gdzie), że nie wiedział, dlaczego Dino tak się gryzie i cieszył się, że sobie wyjaśnili. Rozmawianie ma wielką przyszłość.

No, i tyle historii dramy zapamiętałam z afterka.

W ogóle bardzo polecam fragment wywiadu tutaj, mniej więcej do 14 minuty — Jon mówi na świeżo tuż po Pixelu i o rozmowie z Dino, i o innych gościach imprezy:

Zatem jakie były te dwa pytania… Aha, “kim jestem” i “czego chcę”. Dino mówi, że ma już 50 lat, z grubsza wie, kim jest, i zdecydowanie nie chce być człowiekiem, który przez pół życia serio męczy się nadmuchaną aferą z drugim człowiekiem. Wyrażam pełne zrozumienie problemu, wykrzykując “20 years, what a waste of time”. Dino się śmieje, przybiera możliwie uważny wyraz twarzy i pyta mnie, czy wiem, kim jestem i czy wiem, czego chcę.

No powiem Wam tyle, tego się nie robi pijanym rozmówcom w środku nocy i tłumu ludzi. Znaczy pewnie się robi właśnie wtedy, zatem zgasło nam światło, zapaliły się reflektory punktowe i poczuliśmy, że to jest ten moment, kiedy dobra pijacka gadka z obcym człowiekiem osiąga apogeum.

Mrugam, a Dino woła: “No właśnie! Ja też chcę zmienić świat! Nie ma się czego wstydzić! Wolno chcieć takich rzeczy!”.

Znów podchodzą ludzie, których odruchowo odganiam, ale okazuje się, że tym razem to jeden za drugim moi słuchacze, więc Dino śmieje się, bo za każdym razem oblewam się pąsem. Jednakowoż bardzo ucieszył mnie Tomek, który wyznał, że jak słucha Nerdów, to ma wrażenie, że przysiada się do stolika, przy którym odbywa się ciekawa rozmowa, i on może sobie tak posiedzieć z nami. Dziękuję! O to chodziło.

Impreza trwa w najlepsze, zaczynają się fluktuacje tłumu. Barn sępi szluga i okazuje się przezabawny, wdajemy się więc w sympatyczną dyskusję. Mówię Jonowi, jak bardzo jest seksi, zażenowanie goes to 11. Podjeżdża taksówka, panowie z jakiegoś powodu chcą kontynuować dyskusję ze mną w hotelu. Jestem porządną osobą, która zresztą od wielu godzin chce iść spać, ale podchodzi jakiś człowiek i szepcze stanowczo po polsku: “Błagam, nie dyskutuj, tylko wsiadaj z nimi. I dopilnuj, żeby taksiarz ich nie oskubał”.

Nie macie pojęcia, ile waży torba z kamerą, recorderem, zapasem baterii, mikrofonem, kablami i powerbankiem. Zwłaszcza po 10 godzinach. Chuj z byciem porządną osobą. Poza tym następnym wozem dobiją Tomek i Magda z Samem. Siadam między Barnem a Jonem, Mike mości się z przodu. Barn tłumaczy mi różnicę pomiędzy “perform” a “conduct”, nawet piesek na desce rozdzielczej się rumieni.

Mike pyta taksówkarza, czy zna angielski. Zdobywam pagony jako tłumacz asynchroniczny. Kierowca przyjmuje do wiadomości, kogo właśnie wiezie. Jest miło, nie oskubał oraz grał swego czasu w PacMana. Andrew i Jon mówią zgodnie, że mają dokładnie jedną groupie, która jest 40-letnim grubasem. Znam ten suchar, ale panowie wyglądają na szczerze zasmuconych. Aż żałuję, że nie jestem groupie, chociaż naprawdę się staram. Nawet krzyczałam aj lowju pod sceną, ale jednak naszych bohaterów ewidentnie krępuje, kiedy okrzyk nie jest wznoszony męskim głosem. Chęci chęciami, ale praktyki to nie mają.

Po pięciu minutach pan z recepcji hotelu prawie zaczyna płakać, bo panowie chcą kebsa i imprezę. Rozmawiamy z niesmakiem o polityce. Tomek i Magda zarządzają, że idziemy na kebsa za rogiem. Pod budkami podnosimy argument, że zapiekanka to najmniej trujące żarcie w mieście o tej porze, Sam gryzie moją i daje się namówić. Kupujemy jakieś piwo, ale mało.

Andrew postanawia udostępnić swój pokój na banię, ponieważ pan z recepcji wygląda zza kantorka coraz bardziej rozpaczliwie. Mike idzie spać, gdyż zna nas już on jak zły szeląg. Na wielkie wyro Barna przychodzą po kolei pozostali panowie, porównują wielkości szafek i łazienek w swoich pokojach. Jon z Samem łapią krzesła, Ian ląduje z nimi na wyrku. Barn zaleca się do Magdy, Dino siada z Jeffem, Tomek ogarnia, a ja próbuję odsapnąć. Gadamy o scenie, pracy, muzyce. Dziękuję Dino za wcześniejszą rozmowę. Jeff wysłuchuje naszego executive summary (“dotarliśmy do 42”), śmieje się z nas, kiwa głową i pokazuje w telefonie zdjęcie zadowolonej owcy.

Dino mówi, że zaprzyjaźnił się z krukiem. Też lubię kruki, bo są bystre i lubią się bawić. Jeff trzęsie się z oburzenia, bo kruki atakują jego owce. Dino przeprasza, nie chciał sprawić mu przykrości, dodaje, że karmi kruki orzeszkami. Ustalamy we trójkę, że kruk myśli, że orzeszki to oczy.

Strzelamy sobie selfiesy i inne zdjęcia, Tomek wreszcie jest na jednym z nich.

Okazuje się, że mamy jedno piwo za mało, więc przytomnie oddaję Tomkowi swoje, tylko lekko nadpite, żeby przekazał Jonowi. Na szczęście nikt się nie zorientował.

(c) Tomek Marcinkowski
(c) Tomek Marcinkowski

W nieutulonym żalu zamawiam taksówkę i wracam do domu. Impreza trwała jeszcze dwie godziny.

W niedzielę

Nic konkretnego. Kiedy się obudziłam, poczułam, że spoko mogę chodzić, tylko pod żadnym pozorem nie mogę stanąć na żadnej stopie. Na miejscu spędzam przemiły czas z reprezentacją Rozgrywki i PadTV, szamiemy ostatnie burgery i robimy sobie hoverhandowe fotki z cosplayerką.

(c) Maciek Ciepliński
(c) Maciek Ciepliński

I zwykłe z Sosem.

Benek jest autorem genialnego dissu bolączkowego gamedevu.

Siadam na spotkaniu z redakcją C&A, rzewnym i uroczym.

Kilka osób mówi, że czują się współodpowiedzialni za pogodzenie Jona i Dino. Myślę, że wszyscy oni mają rację, bo każdy kamyczek jest potrzebny do zakopania rozpadliny.

Leniwie obściskuję się na do widzenia ze znajomymi i idę do domu zrzucać nagrania.

***

Jak mi się coś przypomni, to dopiszę albo zapomnę.

Jeśli ktoś chce pooglądać czochranie owiec, może zaglądać do https://twitter.com/llamasoft_ox i wypatrywać tagu #periscope.

Następny Pixel Heaven będzie na pewno, Łapusz już ogłosił.

Do zobaczenia!

3 thoughts on “pixel heaven 2015”

  1. “Redakcja C&A” – o kurka, aż mi się łzka zakręciła. Ciągle mam wszystkie numery i czasem do nich zaglądam :)
    Co teraz robią? Bo nie rozwinęłaś tego wątku.

  2. @Wojciech dziękuję (: nie zmieściłam jeszcze mnóstwa przeżyć, ale mam nadzieję, że ich nie pozapominam, bo kurde znakomicie było.

    @Krzysztof żyją, wyglądają dostatnio :D odniosłam wrażenie, że większość nadal pisze albo pracuje w branży. widziałam, że spotkanie było nagrywane przez lokalną ekipę techniczną — jak pociśniesz Łapusza, to na pewno wystawi na https://www.youtube.com/user/lapusz (a myślę, że warto obejrzeć, bo pokazywali na dużym ekranie antyczne zdjęcia ;).

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *